Zapomniana historia Xarafa
Ta historia zaczyna się w przyszłości, gdzie po kataklizmie wojny nuklearnej Ziemia i jej mieszkańcy, ludzie, egzystują żeby przeżyć. Innym wiedzie się lepiej, innym gorzej, a jeszcze inni są zadowoleni z swojego losu, chociaż nie są najszczęśliwsi. Ta historia opisuje przygody właśnie takiego człowieka.
Podszedłem do wybitego okna. W drugim końcu pokoju siedziała owinięta kocami i w futrze moja narzeczona Sara. Ja sam zaś nazywam się Xaraf i jak to się na takich u nas mówi, jestem łowcą szczęścia. Za oknem panowała bardzo zimna noc. Budynek, w którym się zatrzymałem był chyba starą biblioteką, nie wiem, ale było w niej mnóstwo książek, które przydały się na ognisko. Rozejrzałem się dokoła. Nikogo nie było widać, więc sam przespałem się obok ogniska. Nad ranem usłyszałem warkot silnika. Zdziwiłem się, ponieważ samochód to rzadkość w tych rejonach. Tylko wypalona ziemia i sterczące kikuty drzew gdzie niegdzie. Straszna okolica. Pojazd zatrzymał się pod biblioteką. Zrozumiałem że musieli zauważyć łunę bijącą od ogniska. Nie wiedziałem czy są przyjaźni, czy wrogo nastawieni. Obudziłem Sarę. Spakowaliśmy nasze koce do plecaków. Na klatce schodowej usłyszałem:
- Przeszukać tą budę!
Jakiś oprych w kominiarce i koszuli otwierał kolejno drzwi i zaglądał do nich. Trzymałem nóź w pogotowiu. Bardzo piękny nóż, który kupiłem za puszkę konserwy od drogowego handlarza. Oprych wsunął twarz do pokoju. Z całym impetem wbiłem mu ostrze między oczy. Upadł nie wydając z siebie żadnych dźwięków. Wciągnąłem go bardziej do pokoju i przeszukałem. Znalazłem przy nim kluczyki do samochodu i pistolet maszynowy Scorpion. Do tego scyzoryk, wodę i parę magazynków. Sara zachowywała spokój. W końcu to nie nasza pierwsza taka akcja. Pobiegliśmy korytarzem w kierunku schodów. Gdy zbiegaliśmy poleciała za nami niecelna seria z AK. Na parterze „długa” do wyjścia. Zauważyłem auto. Była to hybryda jakiegoś Opla i Peugeota. Wsiadłem razem z Sarą. Próbowałem odpalić, ale samochód długo rzęził i nie chciał się uruchomić. Te chwile wydawały mi się wiecznością. Trzech mężczyzn wrzeszcząc wybiegło z budynku. Wtedy potężny silnik pojazdu ożył. Ruszyłem z piskiem opon. Trójka zaczęła strzelać w swój własny samochód, niestety prowadzony już przeze mnie. Był świetnie opancerzony, więc nie musiałem się obawiać pocisków.
Prowadziłem z uśmiechem na ustach. Dosyć, że zdobyłem pistolet maszynowy, który był o wiele lepszy od noża, to dodatkowo los zesłał mi środek transportu. Wtedy przyszło mi do głowy, że coś może być schowane właśnie w moim nowym nabytku. Pojechałem w kierunku wypalonego lasu. Był dość daleko, ale z wozem odległość to nie problem. Wjechałem dość głęboko w las. Roznieciłem ogień. Sara usiadła obok ogniska. Ja przeczesywałem samochód. W schowku, w desce rozdzielczej były atlasy samochodowe, Beretta z dwoma naładowanymi magazynkami. Pod siedzeniem wiązka dynamitu. Na tylnym siedzeniu paczka konserw. W bagażniku leżały inne drobnostki jak licznik Geigera, granaty odłamkowe i fosforowe, jakieś narzędzia, kamizelka kuloodporna, hełm pamiętający czasy drugiej wojny światowej. Cztery maski przeciwgazowe. Już czułem się bogaty. Przeniosłem zawartość bagażnika na tylne siedzenia, a do niego wsadziłem nasze koce i futra na noc. Pistolet maszynowy powiesiłem sobie na szyi, a Berette dałem Sarze. Popatrzyła na mnie, a ja do niej:
- No weź. Nigdy nic nie wiadomo.
Posłusznie wzięła i schowała sobie do kieszeni w bluzie. Wyjąłem z samochodu puszkę z napisem „Wieprzowina” i podałem swojej towarzyszce. Zaraz potem sięgałem hełm i wyrwałem materiałowy ochraniacz na głowę. Podałem Sarze, mówiąc:
- Dawno nie gotowałaś. Może zjemy coś ciepłego?
Uśmiechnęła się.
- Dobrze powiedziała.
Potem najedliśmy się i przespaliśmy. Rano spakowałem nasze graty do samochodu. Sara jak zawsze po cichu wsiadła z przodu. Ja usiadłem za kierownicą. Przekręcając kluczyk w stacyjce zapytałem się jej:
- Gdzie jedziemy?
Samochód tak samo jak ostatnio długo nie zapalał.
- Zawsze chciałam zobaczyć mo<font color=red><b>ż</b></font>e - odpowiedziała tym swoim delikatnym głosem.
- Dobrze.
Sara się uśmiechnęła. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu. Ruszyłem na północ. Otworzyłem atlas i wytyczyłem najlepszą trasę - starą drogę na Toruń. Jechaliśmy nią. Czasem zmieniałem się z Sarą. Ja w tym czasie spałem. Gdy chcieliśmy przejechać przez Toruń, zobaczyliśmy że całe stare miasto jest oświetlone jak choinka. Pełno uzbrojonych ludzi na odnowionych murach. Powiedziałem:
- Objedź to miasto.
Już minęła most do miasta, gdy maska samochodu wystrzeliła w powietrze. Sara krzyknęła.
- Co to? Mina? Atakują?
- Nie, nie. Raczej nam się silnik zatarł. Musimy tam iść – wskazałem na miasto.
- Nie podoba mi się to miejsce.
- Wolisz iść na piechotę? Sara pokręciła przecząco głową . No to spakuj nasze zapasy do plecaków. I ubierz kamizelkę.
Po spakowaniu ruszyliśmy podziurawionym jak ser mostem w stronę Starego Torunia. Inne rzeczy założyliśmy na siebie. W plecakach mieliśmy tylko jedzenie, koce, wskaźnik Geigera, dwie pozostałe maski, atlasy i narzędzia. Granaty przypiąłem sobie do paska. W ręce niosłem broń. Sara szła w futrze, pod którym miała kamizelkę, a pistolet trzymała za paskiem. Ruszyliśmy przez porozrywany most w stronę Torunia. Na miejscu przystanęliśmy. W oddali zobaczyłem dwa zbliżające się światła. Pociągnąłem Sarę do siebie i ukryliśmy się w ruinach. Usłyszeliśmy warkot silnika. Był to w połowie zjedzony przez rdzę Jeep Cherokee. Samochód minął nas i ruszył mostem w stronę naszego dymiącego auta. Pociągnąłem Sarę. Pobiegliśmy trochę, aż znaleźliśmy wyrwę w murze. Zajrzałem przez nią jednym okiem. Za okalającym miasto murem stało kilka klatek i inne pojazdy. Nie było widać żywej duszy. W oddali słychać było dziwny odgłos tarcie żelaza, o żelazo. Reflektory oświetlały miasto. Ludzie na murach jakby zniknęli. Przeszliśmy przez wyrwę. Sara poczekała w ukryciu. Ja wdrapałem się na parkan. Plecami do mnie stał facet. Zaszedłem go i wbiłem mu nóż w potylicę. O dziwo się nie przewrócił. Gdy obejrzałem go dokładniej, okazało się, że była to kukła z zabawką imitującą karabin. Zszedłem do Sary. Podeszliśmy do najbliższego budynku. Zajrzałem przez okno. W pokoju spał spokojnie Ghul. Na szafce, na wyciągnięcie ręki, miałem kluczyki do samochodów i rewolwer Colt Magnum Carry na 9mm. Taki sam kaliber jak Beretta. Dałem go Sarze. Ścisnęła go w ręku. Kluczyki miały breloczki z numerkami, a każdy samochód wielką cyfrę na masce. Nagle rozległ się hałaśliwy pisk. Brama do placyku z samochodami otworzyła się. Wjechał nią wcześniej widziany Jeep z naszą zdobyczą na holu. Sara zapytała:
- Skąd oni biorą energie na to oświetlenie i tą bramę?
- Nie wiem odpowiedziałem.
Śpiący Ghul obudził się i wyszedł z swojego domu z wkurzoną miną. Zaczął krzyczeć na cztery Ghule, które właśnie przyjechały.
- Co to za (cenzura) żarty? Gdzie są kluczyki od innych aut i gdzie moja broń!
- Szefie. My nic nie wiemy. Mamy tylko kluczyk od Jeep, a broni nie wzięliśmy.
Popatrzyłem na Sarę i wyszeptałem:
- Wychodzimy z ukrycia.
Popatrzyła na mnie i kiwnęła twierdząco głową. Wyszliśmy z cienia budynku, za którym się ukrywaliśmy. Zaszliśmy kłócące się Ghule z flanki. Jeden spojrzał w naszym kierunku i zaczął się cofać. Drugi chciał się na nas rzucić ale wycelowałem w niego karabinek. Ten, który kłócił się z innymi popatrzył na nas z uśmiechem i powiedział:
- Opuście broń, a ludzie na murach nie zrobią wam krzywdy.
- No dobra, ale dlaczego kukła miała by zrobić mi krzywdę? - odpowiedziałem.
Mina Ghula zrzedła.
- A więc nie daliście się nabrać gładkoskórki?
- Jak widać. Jakie napędy mają te samochody?
- Konwencjonalne. Gaz, benzyna, diesel.
- Skąd bierzecie te surowce?
- Ropę i etylinę sami wydobywamy.
- A i stąd to światło - wtrąciła się Sara.
- O pies się odezwał - wtrącił jakiś Ghul.
Rzuciłem się na niego i kopem w klatę, wywróciłem go na plecy.
- (cenzura) coś ty mu zrobił? - wrzeszczał jego towarzysz.
Przeładowałem karabinek. Zapadła grobowa cisza.
- Ustawcie się w rzędzie - rozkazałem - A ty Saro ich pilnuj.
Potem do starego Ghula - Choć ze mną.
- Okej. Tylko spokojnie - powiedział trzymając ręce na karku.
- Który z tych samochodów jest w najlepszym stanie? - zapytałem.
Ghul wskazał mi stojącą na końcu placu Toyotę Hilux.
- Ile ma benzyny w baku?
- Pełen.
- Gdzie trzymacie zapasy paliwa?
Wskazał wiatę pod murem. Poszedłem z nim tam.
- Załaduj mi na pakę z sześć beczek.
- Ja?
- Tak (cenzura). Widzisz tu kogoś innego?
Ghul posłusznie zaczął nosić beczki do Toyoty. Gdy załadował wszystkie kazałem mu jeszcze przełożyć jedzenie z naszego starego samochodu. Nie wiedziałem jakim arsenałem dysponowali, ale wolałem nie ryzykować pościgiem. Związałem i zakneblowałem Ghule. Kluczyk w Jeepie ułamałem w stacyjce. Sam z Sarą wsiadłem do Toyoty i ruszyłem nadal otwartą bramą kontynuować podróż. Gdy przejeżdżaliśmy przez most rzuciłem pęk kluczy do wody.
Jechaliśmy dalej. Toyota świetnie pokonywała drogę podziurawioną lejami po bombach. Przy drodze szedł młody człowiek. Nie odwracał się. Podjechałem koło niego, a następnie zatrzymałem samochód.. Wysiadłem i powiedziałem:
- Ty, gdzie idziesz? - nie odzywał się.
Wszedłem przed oczy. Człowiek odskoczył do tyłu. Następnie zobaczył Toyotę i zeskoczył z drogi. Wpadł w głęboki rów. Z trudem łapał oddech. Patrzyłem na niego z góry. Sara krzyknęła na mnie żebym mu pomógł. Zeskoczyłem na dół i podniosłem chłopaka. Gdy już stał na nogach powiedział:
- Nie mam nic wartościowego. Proszę, nie róbcie mi krzywdy.
- Spokojnie. Jak się nazywasz? - patrzył na mnie nie odzywając się. Krzyknąłem głośniej - JAK SIĘ NAZYWASZ!
Widząc pewnie ruch moich ust odparł:
- Straciłem słuch. Nie wiem co mówisz.
Chwyciłem kawałek asfaltu i napisałem na poboczu JAK SIĘ NAZYWASZ?. Powiedział że nie umie czytać. Machnąłem na niego ręką i wsiadłem do samochodu. Młodzieniec cały czas się na mnie patrzył. Sara nie spuszczała go z oka. Gdy ruszyłem Sara odwróciła głowę i stwierdziła:
- Chyba nie chcesz go tak zostawić?
- Muszę. Do tej pory przeżył, to i później da sobie rade.
- Jest straszny. Kiedyś mi obiecałeś że będziesz pomagał innym.
- Nie pamiętasz jak to było z tym pod Pragą. W nocy zwinął cały nasz dobytek i zniknął. Wybacz ale nie pomogę mu. Chyba że wolisz go niż mnie.
- Nie, to nie tak. Wolę Ciebie, ale on …- zamilkła.
Jechaliśmy dalej. W lusterku wstecznym widziałem jeszcze tego chłopaka siedzącego na szosie. Kolejnym przystankiem na naszej drodze była Bydgoszcz. Nigdy nie lubiłem przejeżdżać przez miasta. Od ludzi spotykanych na drogach dowiedziałem się że Bydgoszcz jest w miarę wtórnie ucywilizowaną metropolią. Chodziły słuchy że mają tam swoją bazę jacyś wojskowi. Interesował mnie tylko handel. Zatrzymałem się przed murem zrobionym z tego co się dało. Zatrąbiłem. W oknie autobusu, który robił za bramę, pojawił się starszy, zarośnięty mężczyzna. Krzyknął:
- Handel czy nocleg!?
- Handel!
Usiadł za kierownicą autobusu i ruszył. Wjechałem i zaparkowałem niedaleko. Podszedłem do mężczyzny, który cofnął prowizoryczną bramę i wysiadł.
- Niech mnie kule biją, toż to samochód.
- Taaar30; Tylko spróbuj coś z nim zrobić staruszku a flaki Ci wypruję.
- Spokojnie. Ja tylko podziwiam. Przeważnie ludzie w tych ciężkich czasach wędrują na piechotę. Zresztą ja mam swój skarb – wskazał z dumą na autobus.
Odwróciłem się od niego i zanurkowałem w aucie. Wykręciłem z dwóch pozostałych masek filtry. Ruszyłem w kierunku rynku. Ruch panował zadziwiający. Ludzie proponowali w straganach swoje towary. Inni, którzy rozłożyli się na spękanej kostce siedzieli skuleni. Kilka domów otaczających rynek, skrywało wewnątrz sklepy z bronią, bary, biura łowców mutantów. Ruszyłem w kierunku jednego z takich budynków. Sara szła za mną trzymając mnie za rękę. Musiała się czuć nie swojo w takim tłumie. Wszedłem do budynku z czerwonym napisem BROŃ. Za ladą stał łysy jak kolano i garbaty facet w średnim wieku. Patrzył na Sarę. Rzuciłem mu na ladę maski. Obejrzał je i powiedział:
- Chcesz je sprzedać. Dostaniesz za nie co najwyżej jeden karabin.
W głębi duszy spodziewałem się że dostanę za nie tylko amunicje. Widać nie zauważył braku filtrów.
- Jaki karabin?
Podniósł się z krzesła. Przeszedł obok półek z zalegającą bronią. Złapał jakąś broń i rzucił na ladę obok masek.
- AKS. Mniejsza wersja AK-47.
- Miał być karabin.
Popatrzył na mnie. Chwycił coś z pod lady i rzucił jakiś czarny karabin.
- M14. Amerykański. Bierzesz?
Podniosłem go. Obejrzałem magazynek, lufę.
- Niezbadany. Dorzuć mi do niego jakąś lunetę.
- (cenzura). Umiesz się targować.
Wyjął z spod lady lunetę i trzy pełne magazynki. Do tego paczkę naboi. Więcej Ci nie dam.
- Może być.
Schował maski, ja zgarnąłem karabin i amunicje. Wyszedłem z Sarą ze sklepu. Skierowaliśmy się w stronę bramy, koło której miałem zaparkowany samochód. Staruszek stał przy nim. Sięgnąłem po dwie puszki konserwy i wręczyłem mu. Uśmiechnął się i podziękował. Wsiadł i przesunął autobus-bramę. Wyjechałem z Bydgoszczy. Zjechałem z drogi i ruszyliśmy pustkowiem w kierunku morza. Mijałem wiele śladów wojny, która doprowadziła do upadku Ziemi. Plakaty porozwieszane po murach wzywające do wstąpienia do armii, spalone pojazdy, obserwujące horyzont szkielety. Gdy przejeżdżaliśmy obok osamotnionego biurowca bełt od kuszy przeszył okno od strony kierowcy i przybił mi nogę do fotela Toyoty. Sara zaczęła się pytać tak jak zawsze, co się dzieje. Kazałem się jej zamknąć i mieć broń w pogotowiu. Nagle wjechałem na minę przeciwpiechotną. Samochód nie wywrócił się, ale opona była w strzępach. Z lewa i prawa wybiegli ludożercy. Kanibale którzy polowali na podróżników. Ci z lewej dotarli szybciej i otworzyli drzwi Toyoty. Wyciągnęli Sarę za włosy z samochodu. Zdążyłem z mojego M14 zabić dwóch, którzy ciągnęli Sarę. Dwa trupy upadły. Sara szarpała się. Chciałem zdjąć kolejnego, aby Sara zdążyła uciec, ale wtedy otworzyły się drzwi od strony kierowcy. Trzej mężczyźni złapali mnie pod ramiona. Bełt który przybił mi nogę zatrzymał na sobie spory kawałek mięsa, niczym szaszłyk. Czwarty osiłek wyrwał ten bełt i zaczął obgryzać z tego co na nim zostało. Widać dawno nie mieli nic w gębie. M14 gdzieś mi wypadło w samochodzie. Miałem jeszcze pod kurtką Scorpiona. Nagle poczułem kopniaka w tył głowy. Obudziłem się wisząc za ręce w biurowcu, w samej bieliźnie. Niegdzie nie było widać Sary. Moje rzeczy leżały na drugim końcu pokoju. Był tam też M14 i Scorpion. Obejrzałem łańcuchy, które mnie uwierały w ręce. Stare i pordzewiałe, ale szarpanie nic by nie dało. Hak na którym wisiał trzymujący mnie łańcuch to była jedyna droga ratunku. Pomieszczenie nie było wysokie. Chciałem spróbować dosięgnąć ziemi, ale nic to nie dawało. Wisiałem za wysoko. Byłem wysportowany więc nogami zaparłem się o sufit. Z tej pozycji było mi się łatwiej wyswobodzić. Jedną nogę przełożyłem zza hak. Podciągnąłem się i z trudem odpiąłem łańcuch. Z hukiem spadłem na ziemie. Do pokoju wbiegł zaniepokojony strażnik z włócznią. Zobaczył to i rozpędzony chciał mnie nadziać, ale owinąłem mu broń w łańcuch który miałem cały czas przy nadgarstkach. Szarpnięciem wyrwałem mu ją z dłoni. Potem ruszył na mnie z pięściami, ale zdzieliłem go łańcuchem. Gdy upadł oplatałem mu szyje moją bronią i udusiłem. Podbiegłem do broni. Karabinek miał pełny magazynek. Stan M14 - 18 naboi na 20. Poszukałem noża i uwolniłem się z krępującego łańcucha. Ubrałem w moje rzeczy. Starą koszulkę, bojówki moro i kurtkę z syntetycznej skóry którą znalazłem w jakimś samochodzie pod Budapesztem. Trzymając ostrze w ręku wyszedłem z mojej celi. Zajrzałem do innych. Były w nich inni ludzie, którzy wołali o pomoc. Ciągle utykałem przez tamten (cenzura) bełt. Z myślą, że wyposażenie tych ludzi będzie tak jak moje, w celi rozpocząłem je przeszukiwać. Po prawej ode mnie, w ostatniej celi wisiał jakiś otyły handlarz. W jego rzeczach nie znalazłem nic interesującego. Krzyczał za mną żebym go uwolnił, ale nie mogłem sobie pozwolić na ściągnięcie więcej tych (cenzura). Podniosłem ze swojej celi, włócznie po kanibalu. W celi po lewej wisiał wysoki mężczyzna. Gdyby był mądrzejszy bez problemu by się uwolnił. Dotykał nogami podłogi. Teraz wisiał tylko zimny trup. W jego celi w rogu leżał granat rozpryskowy i laska dynamitu. Nic więcej. W kolejnym pomieszczeniu leżały zwłoki bez rąk. Ręce wisiały w łańcuchach. W rogu pokoju leżał wielki topór. Możliwe że średniowieczny i jego ubranie. Podniosłem topór i porównałem z włócznią. Włócznie wsadziłem na plecy za M14. W kolejnym pokoju wisiał bardzo zarośnięty człowiek z odrąbaną nogą. O dziwo jeszcze żywy. Prosił mnie żebym go dobił. Nie dziwie się. Utrata nogi w tych czasach to koniec egzystencji. Zrobiłem o co prosił. W jego rzeczach znalazłem rewolwer Anakonda z trzema nabojami. Ruszyłem dalej. Niestety nie zalazłem nic interesującego. Ludzie w nich też byli w stanie agonalnym, albo byli już martwi. Wszedłem na drugie piętro. Tutaj były tylko dwie cele i dwóch strażników. Jeden pod drzwiami od jednej celi, a drugi pod drugimi. Jeden rzucił się na mnie z nożem, drugi z jakąś maczugą. Pierwszy dobiegł ten z nożem i szybko się nadział na topór, który wypruł mu flaki. Zamachnąłem się na drugiego, gdy ten zdążył podbiec i trafiłem go w szyję. W pierwszej celi leżały zwłoki kobiet. Rozejrzałem się. Na szczęście nie było tam Sary. Pobiegłem do następnego pomieszczenia. Leżały tam rozstrzelane zwłoki mężczyzn. Z parteru wszedłem wyżej. Tutaj byli przetrzymywani zdrowi mężczyźni i kobiety. Wszedłem do jednego pokoju, w którym leżała przywiązana do łóżka zgrabna blondynka. Widać, że wielokrotnie gwałcona. Nie miała nawet siły wyszeptać żadnego słowa. Obejrzałem pokój. Nic w nim nie było. Chyba myśleli, że umarłem po tym kopniaku, albo odstawili mnie na deser. Przejrzałem wszystkie cele. W jednym z nich wisiała Sara rozebrana do naga. Podbiegłem do niej i wyszeptałem:
- Zrobili Ci coś?
- Nie nic. Wiedziałam że przyjdziesz. Wiedzi… - zemdlała.
Sale nie były durze. Standardowe biura. Tylko zamiast biurek były w nich stare prycze. Posadziłem na jednej z takich Sarę i ubrałem. Nigdzie nie znalazłem jej broni. Pewnie jakiś pojeb się o nią zatroszczył. Wyszedłem z Sarą na plecach. Chciałem wyjść tą samą drogą co ostatnio, ale stało już tam paru osiłków. Odczepiłem od pasa granat, który znalazłem w piwnicach. Odbezpieczyłem go zębami. Rzuciłem w kierunku klatki schodowej, gdzie stali ludzie. Sam wszedłem do pustego pokoju. Usłyszałem głuchy wybuch i wrzask. Głośny i donośny. Wyszedłem z Sarą na plecach. Wyjąłem rewolwer i stanąłem na klatce schodowej. Na dole stali mężczyźni ze Szponami Śmierci na grubych łańcuchach. Jeden wyglądający jak wódz powiedział:
- Poddaj się. Nie masz szans z tymi bestiami.
Musiałem wymyślić szybko jakiś dobry środek eksterminacji. Miałem dynamit, ale nie miałem zapalniczki. Musiałem coś wymyślić. Zrzuciłem dynamit na dół. Jakiś facet go podniósł. Wtedy uniosłem rewolwer. Musiałem trafić z laskę dynamitu. Rozległ się wystrzał. Niestety chybiłem, ale trafiłem człowieka w głowę. Runął na ziemię trzymając wciąż dynamit zaciśnięty w ręce. Teraz musiało mi się udać. Blam, rozległ się drugi strzał, a zaraz po nim wybuch. Kawałeczki mięsa ludzkiego i Szponów Śmierci unosiły się i opadały. Mnie samego cisnęło do tyłu razem z Sarą. Podniosłem się, chwyciłem Sarę i ruszyłem do wyjścia. W uszach nadal mi dzwoniło. W broni miałem jeszcze dwa naboje, które wykorzystałem do dobicia miotających się jeszcze Szponów Śmierci. Te stwory były naprawdę bardzo wytrzymałe. Schowałem rewolwer i chwyciłem Skorpiona. Wybiegłem z budynku. Nie widziałem żadnego pojazdu. Pognałem przez bramę w kierunku pustyni. Po kilku kilometrach, kiedy biurowiec zniknął mi za wzgórzem piasku, przestałem biec. Zacząłem również czuć (cenzura) ból w nodze. Uszedłem tak jeszcze kawałek z Sarą na plecach kiedy straciłem przytomność i upadłem w piach.
Słońce wpadało przez szpary w deskach wprost na moje oczy. Pamiętałem, że upadłem w piasek. Powinienem się udusić. Zbliżyłem głowę do jednej ze szczelin żeby zobaczyć gdzie jestem. Wkoło było kilka chat z nierównych desek. Pomiędzy budami stał maszt, a na nim łopotała biało-czerwona flaga. Ostatni raz widziałem taką w mojej jednostce. Zastanawiałem się czy ktoś z niej jeszcze żyje z moich dawnych towarzyszy. Zauważyłem biegające wokół flagi dzieciaki . Pewnie bawiły się w berka. Usiadłem na łóżku. Nawet materac miało, ale nie jakiś tam ze szmat, tylko prawdziwy, taki jak przed wojną. Na krześle leżały moje ubrania i ekwipunek. O dziwo ujrzałem tam nawet resztę amunicji do M14, której nie mogłem znaleźć w biurowcu, gdy byłem więziony. Ubrałem się. Otworzyłem drzwi. Moim oczom ukazała się Sara siedząca przy stole i rozmawiająca z jakimś staruszkiem. Jedli w dodatku jakąś zupę. Staruszek, gdy mnie zobaczył zeskoczył z krzesła i się przywitał.
- Jestem Mefisto. Tutejszy lekarz.
Staruszek był ubrany jak góral. Góralskie spodnie, dosyć biała koszula i narzuta, która równie dobrze mogła być kocem. Mimo tego nie wyglądał jak góral. Jak przed wojenny góral.
- Witaj. Xaraf jestem. Sara Ci się już pewnie przedstawiła. Nie wiesz co się ze mną działo?
- Ależ wiem. Pokonałeś ludożerców. Jesteś dla nas bohaterem. Te łajzy już sobie za dużo pozwalały. Wtedy zwróciłem uwagę, że Sara miała znowu przy basku swój pistolet.
- Gdzie ja jestem?
- Wybacz, już dawno powinienem Ci to powiedzieć. Jesteś w osadzie o wdzięcznej nazwie Polka. Wszyscy są na twoje rozkazy, żądaj czego tylko chcesz.
- Spokojnie staruszku. Nic wielkiego nie zrobiłem. To ja powinienem wam dziękować. Inaczej pewnie na słońcu zrobiłby się ze mnie suchy skwarek.
- Ale jakbyś nie zaryzykował, wtedy na pewno wybili w końcu tą wioskę co do nogi. Zapoznam Ci z naszą sytuacją. Siadaj, siadaj. Wskazywał krzesło - Na pewno jesteś głodny.
Ruszył ku prymitywnej kuchni żeby nalać mi zupy.
- Wiesz coś o tym, kotku? - zapytałem się Sary.
- Wiem. Gdy usłyszeli wybuch pomyśleli, że ktoś tępi tych ludożerców. I okazało się, że to byłeś ty. Oni zbiegli i przyjechali czym mogli, ale zostało już tylko kilku. Zabiłeś większość, mój ty bohaterze. W dodatku w tamtym budynku było mnóstwo ludzi z tej wioski - pocałowała mnie w usta.
- Dobrze wiesz, że jak bym nie stracił przytomności, uciekł bym?
Nagle przed moim nosem wylądowała miska z ciepłą, pachnącą zupą. Zacząłem jeść, a staruszek opowiadał mi historie tej osady.
- A więc to było tak. Żyliśmy sobie tutaj odkąd spadły bomby. Kiedyś podobno było tu jakieś większe miasto, ale to jest mało ważne. Jakiś rok temu zawitali tu Ci gnoje. Mieli trochę jedzenia, ale skończyło im się po miesiącu. Wtedy wpadli na pomysł żeby jeść ludzi. Przyjeżdżali sobie więc do wioski i porywali ludzi. Najczęściej kobiety, w tym moją córkę, świętej pamięci. I na pewno trwało by to do dzisiaj, gdyby nie Ty.
- A więc was uratowałem? Roześmiałem się głośno - Daruj sobie. Idę się rozejrzeć po tej wiosce. Sara idziesz?
Właśnie odsuwałem od siebie pustą miskę.
- Jasne - odpowiedziała.
- A i wasze autko jest u miejscowego mechanika. Ładnie ucierpiało - powiedział jeszcze staruszek.
Osada była naprawdę duża, chociaż większość z chat stało pustych. Przy zamieszkanych budynkach stali ludzie i gapili się na mnie. Jedni podejrzliwie, jedni z wielkim uśmiechem i wdzięcznością. Szedłem z Sarą zapiaszczoną ścieżką, gdy podbiegł do nas gruby handlarz. Ten sam który wołał o pomoc w podziemiach biurowca. Był mi bardzo wdzięczny za zabicie kanibali. Pogadaliśmy trochę, a pod koniec rozmowy wręczył mi prezent. Prawdziwy UKM 2000. Polski karabin maszynowy. Świetny do opanowywania tłumów. Jeszcze chwile porozmawialiśmy i rozeszliśmy się. Musiałem jeszcze odwiedzić mechanika, który miał na mój samochód, ale wiatr się zmagał i powstawała pomału burza piaskowa. Wróciłem do chaty staruszka, który właśnie osłaniał od środka jakimś materiałem ściany. Deski nie były szczelne, a piasku nawiewało dość sporo. W pokoju w którym na razie spałem materiał był akurat przybity i przywiązany pod sufitem. Wystarczyło poluzować sznurek, żeby ściany pokryły się tym materiałem. W moim lokum, które zająłem było nawet okno. Niby nic szczególnego, ale to było oszklone. Wyjrzałem przez nie. Ludzie zamykali w swoich chatach drzwi. Rozwijali koce na oknach bez szyb. Po upływie 20 minut na zewnątrz było tak gęsto piachu niesionego z wiatrem, że nie widziałem nawet masztu, który stał nie daleko tej chaty. Sara objęła mnie rękami od tyłu i zaczęła ciągnąć w kierunku łóżka.
Obudziłem się rano. Sara jak zawsze spała. Okazało się, że staruszek, który położył się kuchni też jeszcze drzemał. Na dworze panowała cisza, jak zawsze po burzy piaskowej. Wróciłem do pokoju, usiadłem przy niewielkim stole i rozłożyłem mapę. Zastanawiałem się, gdzie leży ta wioska. Byliśmy w Bydgoszczy, złapali nas koło Koronowa. Zacząłem w myślach układać naszą trasę. Usłyszeli podobno wybuch dynamitu. A więc musimy być gdzieś tu. Zatoczyłem palcem niewielkie kółko koło Nowego Dworu. Sięgnąłem do spodni po kompas. A więc teraz na Grudziądz. Ubrałem się i nie budząc starca ruszyłem do fachowca, który spał na jakimś fotelu wymontowanym z jakiegoś samochodu. Obudziłem go grzecznie kopniakiem po nogach:
- Witaj. Jesteś mechanikiem?
- Tak, tak. To ja, Mariusz jestem. Ty to pewnie ten wybawiciel. Jak Ci to tam było Xsarr… Xsar… Xaraf.
- Co z moim samochodem?
- Jakby Ci to powiedzieć.
- Powiedz wprost.
- Ta mina rozerwała całe koło i uszkodziła wahacz, którego nie jestem w stanie wymienić.
- Co?
- Spokojnie. Mieszkańcy zgodzili się żebym dał Ci inny pojazd. A mogę zapytać dokąd podróżujesz?
- Nad mo<font color=red><b>ż</b></font>e. A jakie samochody masz do zaoferowania.?
- W wiosce są tylko cztery sprawne auta.
- Jakie?
- Mamy mamy, no ten, (cenzura), tego Fiata 126p, Volkswagena Microbusa, Poloneza Analoga i ciężarówkę STAR.
Zacząłem rozpatrywać wszystkie za i przeciw. Ciężarówka za dużo pali, mikrobus jest za wolny, maluch za mały. Polonez. Tak zabiorę Poloneza.
- Dobra panie mechanik, zabiorę Poloneza.
- Myślałem, że się na to zdecydujesz. Naprawdę fajne fura. Stoi za moim domem, masz kluczyki. Miłej podróży.
- Chwila. A rzeczy z mojego starego auta to gdzie są?
- Fakt. Twój samochód też gdzieś tam stoi. Przełóż sobie.
Ruszyłem. Faktycznie, samochody stały koło siebie. Ku mojemu zdziwieniu tajemniczy Analog okazał się pick-upem takim jak Toyota. Zacząłem przekładać rzeczy, a na koniec jeszcze spuściłem benzynę ze starego samochodu do jednej z beczek. Analog był zatankowany.
Zatrzymałem się przed chatą staruszka. Domyślił się, że niedługo wyjadę więc uszykował spory zapas jedzenia. Suszone mięso, (cenzura) na patyku, kilka przedwojennych pączków i kawę w słoikach. Chciał mi jeszcze wręczyć starą dubeltówkę, ale powiedziałem mu, że mam dosyć broni. Sara podziękowała mu za wszystko. Próbował nas namówić żebym zostali na stypie po ofiarach kanibali, ale woleliśmy nie naużywać ich gościnności. Staruszek życzył nam jeszcze dużo szczęścia. W samochodzie wręczyłem Sarze Skorpiona. Sam miałem M14 i UKM. Do tego Anakondę bez amunicji. Jechaliśmy pustynią. Trzymaliśmy się dalej od drogi, gdzie nie było tyle gruzów i wraków. Obiecałem sobie już żadnych więcej niespodzianek i pułapek. Sara odchyliła się do tyłu i sięgnęła po Nuka Cole. Nigdy jej nie lubiłem. To nie było to co przed wojną, ale zawsze gasiła pragnienie. Droga mijała szybko. Stwierdziłem, że Polonez był zmodyfikowany, gdyż jechał o wiele szybciej. Grudziądz okazał się jednym wielkim kraterem. Licznik Geigera dało się słyszeć z paki Poloneza aż w kabinie. Musieliśmy jak najszybciej stamtąd odjechać. Ale droga nie była aż taka przyjemna. Polska od Grudziądza po Bałtyk okazała się po przestrzelana jak ser szwajcarski. I ten hałasujący licznik. Po raz pierwszy raz w życiu widziałem takie skażenie. Ale miało to jedną zaletę. Nie musiałem obawiać się innych ludzi. Z pewnością by nie przeżyli wystawieni cały czas na promieniowanie. Co innego ghule. Te gnojki, kiedyś ludzie, teraz napromieniowane żywe trupy osiedlały się w takich napromieniowanych miejscach bezpieczne od prześladowań, od zdrowych ludzi. Z daleka nawet widziałem łunę światła która mogła by być miastem ghuli, ale musiałem jak najszybciej przejechać tą napromieniowaną strefę.
Po około 75 kilometrach w okolicach Tczewa licznik Geigera zaczął milknąć. Lecz ja nie czułem się najlepiej. Sara nie odzywała się od 20 kilometrów, a jej głowa swobodnie zwisała jak choinkowa bombka. Powtarzałem sobie w myślach, a żeby tylko nie umarła. Po kolejnych 40 kilometrach było widać pierwsze zamieszkałe budynki w zrujnowanym Gdańsku. Pędząc szeroką drogą wstrzyknąłem Sarze anty rad’a. Nie przejechałem tej całej drogi, nie zabiłem tylu ludzi, nie żyłem po to żeby zabiło mnie takie coś jak promieniowanie!
Xaraf zatrzymał się i wypełzł z samochodu. Podbiegło do niego kilku ludzi, a on wrzeszczał:
- Sanitariusz! Lekarz!
Stracił przytomność i nigdy się nie obudził.
W tym czasie Sara trafiła do lekarza nazywanego Jargoniem. Jargoń z trudem uratował Sarze życie. Xarafowi nie zdążył. A może nie chciał? Pewne jest że Xaraf miał niezwykłą przygodę. A każdy kto odwiedzi osadę o nazwie Polka, zawsze wychodzi z niej zauroczony opowieściami pewnego starca o bohaterze Xarafie, teraz zapomnianym i pochowanym w jakiejś dziurze. Tak się kończy ta historia.
Koniec!
Autor: S.W.A.T
Moje stare opowiadanie, i prawdopodobnie, jedno z lepszych.
Oczywiście kręcony telefonem.